niedziela, 9 listopada 2014

Rozdział 7

Będąc już w samolocie wyglądałam przez okno, podziwiając przepiękne widoki, lecz nawet to nie było w stanie zająć moich myśli. Wciąż myślałam o tym, że zostawiłam wszystko za sobą. Zostawiłam moich bliskich, szkołę i po prostu uciekłam. Czułam, że konsekwencje tego będą wielkie, ale miałam nadzieję, że chociaż ojciec okaże swoje dobre oblicze i przyjmie nas do siebie.
Bałam się. Tak, strasznie się bałam. Mimo tego, że był ze mną Hadrian, czułam, że coś pójdzie nie tak...
W pewnym momencie poczułam na sobie czyjś wzrok. Odwróciłam się i zorientowałam się, że Hadrian bacznie mi się przyglądał. Uśmiechnęłam się do niego lekko.
-Żałujesz swojej decyzji?- zapytał, patrząc mi w oczy, czym lekko mnie onieśmielił. Tak bardzo krępowało mnie to, kiedy ktoś patrzył mi prosto w oczy…
-Nie wiem, co mam o tym wszystkim myśleć... Boję się, że to nam się nie uda...- spuściłam wzrok, by uniknąć ponownego spotkania z jego oczami.
-Ja nie chcę cię do niczego zmuszać-powiedział, wciąż na mnie patrząc.- W każdej chwili możesz wrócić do domu… -dodał.
-Hadrian...- zaczęłam, niepewnie na niego spoglądając. -Nigdzie nie wracam- westchnęłam, nerwowo bawiąc się palcami.
-Więc uśmiechnij się- próbował dodać mi otuchy, lecz nie potrafiłam spełnić jego prośby. Nie, kiedy nie wiem jak będzie wyglądała moja przyszłość.- Nie cieszysz się, że spotkasz ojca?
-Nie wiem, czy jest się z czego cieszyć. Kiedy widziałam go ostatni raz miałam trzy lata. Zostawił nas z babcią i dziadkiem, po tym jak... jak moja mama zginęła w wypadku- wyjaśniłam. Nie lubiłam o tym wspominać, ale skoro ja wiedziałam coś o przeszłości Hadriana, to dlaczego on miałby nie dowiedzieć się czegoś o mnie?- Stwierdził, że za bardzo przypominamy mu mamę.
-Przykro mi- odpowiedział szybko.
-Mam tylko nadzieję, że nie wścieknie się, kiedy mnie zobaczy- powiedziałam pod nosem. On westchnął ciężko.
-Wszystko prze ze mnie...- rzucił przelotnym spojrzeniem za okno, po czym znów skupił się na mnie.
-Przestań... -delikatnie złapałam za jego dłoń, żeby jakoś go wesprzeć.- Gdybyś wtedy nie pojawił się w mojej szkole i nie wpadł na mnie... –zacięłam się, szukając odpowiednich słów, lecz nie potrafiłam wydusić z siebie nic sensownego.- Nie wiedziałabym co się ze mną stało. Pewnie wpadłabym, przy pierwszej lepszej okazji w sidła Naozen.
Uśmiechnął się do mnie. Nie tak zwyczajnie tylko… sama nie wiem jak to opisać. Nie potrafiłam zidentyfikować, co oznaczał ten uśmiech. Nawet nie zdążyłam rozpocząć kolejnego zdania, gdy on całkowicie niespodziewanie przysunął się do mnie i przytulił mnie. Byłam zaskoczona.
-Dziękuje- szepnął.- Dzięki tobie mam w swoim życiu inne cele poza ucieczką.
-Co masz na myśli?- uśmiechnęłam się niepewnie.
Odsunął się ode mnie odrobinkę i ponownie spojrzał mi w oczy. Nie mogłam wytrzymać jego spojrzenia. Co się ze mną dzieje? Dlaczego on ma nade mną taką władzę?
-Mam na myśli ciebie-odpowiedział po kilku sekundach, które trwały wieczność.- Nigdy wcześniej czegoś takiego nie czułem. Chcę cię chronić przed wszystkim, co złe na tym świecie- przerwał na chwilę wyraźnie speszony tym co powiedział.- Chcę być tam gdzie ty...
Poczułam takie... dziwne ciepło w środku. Jeszcze nigdy nikt nie powiedział mi czegoś takiego. Kompletnie mnie zatkało. Na mojej twarzy pojawił się uśmiech, którego nie mogłam się pozbyć.
-Ja...- nie wiedziałam, co powinnam powiedzieć. -Dziękuję.
Wyraźnie ośmielony moim uśmiechem przysunął się do mnie. Nieudolnie próbując mnie pocałować, chciał jakoś przypieczętować te słowa, które wyrwały mu się z głowy. Kiedy był już tak blisko, że nasze usta prawie się ze sobą stykały, poczułam jakby żołądek podszedł mi do samego gardła. Najwyraźniej samolot zaczął lądować. Hadrian nie wiedząc, co począć odsunął się ode mnie szybko i powiedział z trudem hamując narastające w nim emocje:
- Chyba już jesteśmy na miejscu- stwierdził ochryple.
-Tak, lądujemy...- mruknęłam, odwracając się w stronę okna. Nie mogłam znieść palącego skrępowania, które nastało między nami.
Nie minęła dłuższa chwila i usłyszeliśmy dochodzący z głośniczka nad nami głos stewardessy, która mówiła:
-Dolecieliśmy do Nowego Jorku, proszę o spokojne odpięcie pasów bezpieczeństwa i udanie się do wyjścia z samolotu. Dziękujemy za skorzystanie z naszych usług i polecamy się na przyszłość.
Hadrian odchrząknął głośno.
- Chodźmy zobaczyć ten Nowy Jork- powiedział z lekkim uśmiechem. Widziałam ile trudu włożył w to zdanie. Byłam mu bardzo wdzięczna, że to on spróbował pierwszy pozbyć się tej granicy, która wytworzyła się między nami.
Kiedy znaleźliśmy się już poza lotniskiem, oboje nie wiedzieliśmy, gdzie mamy się udać. Od babci dowiedziałam się jedynie, że ojciec mieszka gdzieś na obrzeżach Nowego Jorku, lecz nigdy nie chciała powiedzieć mi, gdzie konkretnie znajduje się jego mieszkanie.
Rzuciłam przepraszającym spojrzeniem w stronę Hadriana, po czym oparłam się o mur budynku, odstawiając torbę obok siebie.
-Domyślam się, że nie wiesz gdzie pójść…- powiedział.
-Zgadłeś...- westchnęłam, przykładając dłoń nad oczami, by lepiej widzieć chłopaka. Słońce było tego dnia wyjątkowo upierdliwe. Hadrian stał i rozglądał się wokoło, w poszukiwaniu czegoś, co mogłoby nam pomóc. W końcu zobaczył, coś co przykuło jego uwagę.
-Popatrz- powiedział, wskazując książkę telefoniczną na stoliku przy recepcji lotniska. Spojrzałam przez wielką szybę, do środka. - Czy tam nie będzie numeru telefonu do twojego taty?
-Kevin Black...-rzuciłam.- Znajdź go- poprosiłam krótko. On nie zgłaszał sprzeciwów.
Po chwili kucnęłam przy mojej torbie i zaczęłam poszukiwania portfela. Co prawda... Nie było w nim dużo pieniędzy, ale wolałam zawczasu sprawdzić co się w nim kryje, by nie przeżyć szoku, kiedy przyjdzie mi za coś zapłacić.
Gdy upłynęło kilka minut, usłyszałam znaczące chrząknięcie Hadriana, który trzymał w dłoni mały skrawek papieru. Podał mi go. Tak jak myślałam -był na nim zapisany numer telefonu. Szybko wyjęłam z kieszeni komórkę, po czym wystukałam na ekranie odpowiednie cyferki. Już po kilku sekundach trzymałam telefon przy uchu, czekając, aż ojciec łaskawie odbierze.
-Halo?- usłyszałam ledwo znajomy mi głos. Dziwnie poczułam się słysząc tatę po tylu latach.
-Emm...- zacięłam się. Było mi bardzo ciężko przezwyciężyć strach, a raczej... skrępowanie.-Tato, to ja, Hope... -szepnęłam niepewnie.
-Hope?- powiedział zaskoczony.
-Tak...- mruknęłam. -Mógłbyś podać mi swój adres...? 
-A po co ci on?- zapytał. Zapewne po znajomych mu odgłosach miasta, domyślił się, gdzie jestem.- Jesteś w Nowym Jorku?
-Tak, tato- dosyć dziwnie czułam się mówiąc 'tato', do człowieka, który zostawił mnie kilkanaście lat temu z matką swojej żony.- Jestem na lotnisku.
-Ehh- westchnął.- Poczekaj tam, przyjadę po ciebie-przez słuchawkę wyczułam jego entuzjazm… Już bardziej ostentacyjnie nie mógł mi pokazać jak bardzo nie cieszył się z mojej wizyty.
-Jest ze mną mój kolega- odrzekłam szybko, obawiając się jego reakcji. Niestety się rozłączył i nie zdążył mnie usłyszeć. Kiedy już schowałam telefon do kieszeni, podszedł do mnie Hadrian z pytającym wyrazem twarzy. -Krótko mówiąc... Nie jest zadowolony- rzuciłam, siadając na chodniku. Wyraźnie chciał obok mnie usiąść, ale jednak się powstrzymał, czego kompletnie nie rozumiałam.
-Przyjedzie tutaj?
-Tak, powiedział, że po mnie przyjedzie- rzekłam, zdejmując z siebie kurtkę. Niestety nie udało mi się ukryć swojego podenerwowania, więc chłopak domyślił się, co chodziło mi po głowie.
- Nie wie, że jestem z tobą, tak? –spytał. Ja jedynie pokręciłam głową, potwierdzając to, co powiedział. –Rozumiem- rzekł krótko, rozglądając się dookoła.
Po niecałej godzinie czekania, w ciągu której zamieniliśmy może kilka zdań, ojciec przyjechał. Zaparkował swojego mercedesa na parkingu, znajdującym się nieopodal. Sama zdziwiłam się, że go poznałam. Pamiętałam go ze zdjęcia, które widziałam w starym albumie babci. Szczerze mówiąc... Niewiele się zmienił. Na zdjęciu był jedynie nieco młodszy. Fotografia przedstawiała jego i moją mamę, w dniu ich ślubu…
Nie tracąc czasu szybko wstałam z miejsca, po czym biorąc do rąk swoja torbę zaczęłam iść w stronę ojca, który rozglądał się dookoła. Tak jak się spodziewałam- nie poznał mnie.
-Cześć, tato...- powiedziałam, stając obok jego auta. Już po kilku sekundach, u mojego boku zjawił się Hadrian.
- Witaj, Hope- przywitał się. Wyczułam odrobinę chłodu w jego głosie, ale nie dałam po sobie tego poznać. Po chwili spojrzał na Hadriana, a potem znowu na mnie. -Kto to jest?- zapytał, patrząc na niego ukradkiem.
-Mój kolega. Próbowałam cię uprzedzić o tym, że przyjechał ze mną, ale szybko sie rozłączyłeś... -starałam się wyjaśnić to najmilej jak tylko potrafiłam. Kevin był naszą jedyną deską ratunku, więc nie chciałam podpaść mu już na samym początku.
-Nie ma żadnego problemu. Możecie zostać u mnie obydwoje- powiedział z uśmiechem. Normalnie zwaliło mnie z nóg. Nie takiej odpowiedzi oczekiwałam. Czyżby mój tata zachorował? Tak, to jedyna opcja, bo nigdy nie uwierzę w to, że po prostu zmienił się w ciągu sekundy. Podał rękę Hadrianowi i powiedział- Witaj, mów mi Kevin- przyjaźnie potrząsając jego ręką.
- Dziękuję, jestem Hadrian- odpowiedział chłopak. Był równie zdziwiony co ja.
Co spowodowało taką nagłą zmianę jego nastawienia? To pytanie zakrzątało mi głowę przez całą drogę do jego mieszkania.
Kiedy weszliśmy do środka, nie mogłam uwierzyć własnym oczom. Mieszkanie, a raczej willa była po prostu niesamowita. Ojciec pławił się w luksusach, podczas, gdy ja, Ryan i babcia ledwo wiązaliśmy koniec z końcem... Cudownie.
-Rozgośćcie się- powiedział, nie przestając się uśmiechać. Już mnie to zaczynało denerwować. -Znajdźcie sobie pokoje gdzieś na piętrze...- dodał po chwili, znikając za drzwiami do jakiegoś pokoju.
Hadrian stał trochę zdezorientowany. Widziałam po nim, że nie czuł się komfortowo. Z resztą, ja też nie… Wzięłam go za rękę, próbując odepchnąć uczucia jakie nim targały i zaprowadziłam go na piętro.
- No, to wybierz sobie pokój- powiedziałam z ironicznym uśmiechem. 
-Coś nie tak?- zapytał.- Twój ojciec wydaje się być bardzo miły.
-Proszę cię...- zakpiłam.- Musimy być uważni. Nie daj się zwieść pozorom...- mruknęłam.
-Okej- odmruknął, otwierając drzwi jednego z pokoi.
W duszy błagałam, by mój ojciec okazał się taki, za jakiego uważał go Hadrian…

***

Bardzo, bardzo, bardzo przepraszam, że tyle nic się tu nie działo! To moja wina, bo zawaliłam. Nie potrafiłam zorganizować sobie właściwie czasu. 
Cóż... Mam nadzieję, że rozdział Wam się spodobał. Za kilka dni dodam następny, więc serdecznie zapraszam i zachęcam do wyrażania opinii w komentarzach. ;)

~W imieniu swoim i Kuby
Muzykoholiczka 

niedziela, 28 września 2014

Rozdział 6

Po kilkunastu minutach biegu widząc stan Hope i nie wyczuwając już obecności strażnika postanowiłem zrobić przerwę. Wszedłem do starego magazynu, przytrzymując drzwi dla Hope. Spojrzała na mnie i usiadła na podłodze, ciężko dysząc. Miała okropną kondycję. Nad tym również będzie trzeba popracować…
-Mógłbyś mi, kurwa, wyjaśnić, co to wszystko miało znaczyć?!- wrzasnęła, opierając plecy o ścianę.
-To był strażnik- odpowiedziałem, ociągając się.- On… ściga mnie- westchnąłem głośno.
-Jaki strażnik? Dlaczego cię ściga? - zdziwiła się.
-Strażnik z Naozen- nerwowo przeczesałem dłonią włosy.- Organizacji, która łapie osoby o nadnaturalnych zdolnościach i wykorzystuje je dla swoich celów-  wyjaśniłem, spuszczając głowę.
-Dlaczego ścigają akurat ciebie?- zdziwiła się, patrząc na mnie.
-Bo uciekłem od nich- spojrzałem na nią powoli.-Byłem tam w sumie od zawsze…
-Jak to... Od zawsze?- zmarszczyła czoło.
-Odkąd pamiętam. Nie przypominam sobie, żebym mieszkał gdzieś indziej. Już jako kilkuletnie dziecko miałem swoją pierwszą misje- ponownie westchnąłem, na samo wspomnienie o tym. Dziewczyna spojrzała na mnie, wyczekując dalszych wyjaśnień.  -Tam pracują ludzie nie znoszący sprzeciwów. Nazywają nas mutantami… Wykorzystują każdego, kto da im się złapać. Zazwyczaj wysysają z nas moc, żeby zbadać, dlaczego jesteśmy inni. Oczywiście, kiedy pozbawi się mutanta mocy, ten albo umiera, albo staje się zwykłym człowiekiem… To zależy od tego jak wielka była jego moc. Ci z potężnymi mocami, po wyssaniu jej zazwyczaj umierają, a ci, których moce nie były wyjątkowe, stają się zwykłymi śmiertelnikami- wyjaśniłem.- Ludzie stamtąd często też traktują nas jak króliki doświadczalne, testując naszą wytrzymałość, ale najczęściej po prostu… -wziąłem krótki oddech.- Wysyłają nas na wojny lub każą zabijać niewinnych ludzi…
-Mutantami…- w niedowierzaniu szepnęła pod nosem. -Jak udało ci się stamtąd uciec?- spytała.
-Trzy tygodnie temu miałem przypisaną kolejną misje. Chyba już po raz setny miałem zabić jakichś niewinnych ludzi. Poszedłem na nią razem z dwoma strażnikami. Na misjach zawsze pilnuje nas ktoś z nich. Miałem zlikwidować ludzi, którzy niby stanowili zagrożenie dla ich organizacji -przerwałem na chwilę, patrząc na to jak zareaguje. Było tak jak myślałem. Przestraszyła się, chociaż próbowała to ukryć i nadal patrzyła na mnie z zaciekawieniem. -Poszliśmy do starego magazynu, tam były butle z gazem, które miałem odpalić, gdy w budynki zaczęli zjawiać się ludzie. Kiedy strażnicy szli obok mnie, niczego nieświadomi ja podpaliłem te butle wywołując ogromny wybuch. Wykorzystałem ich dezorientację i uciekłem-skończyłem, opierając się o ścianę. –Przepraszam, że nie byłem wobec ciebie do końca szczery-dodałem z poczuciem winy. Hope zignorowała moje przeprosiny, była wyraźnie zła. Rozumiałem ją, ale to chyba normalne, że nie chwalę się nowo poznanej osobie, że uciekłem z organizacji, która znęca się nad takimi jak ja!
-Jak dużo jest tam takich ludzi, jak my?
-Bardzo dużo…- szepnąłem, wspominając osoby, którym niestety nie udało się tam przetrwać. Tak, niektórzy wymiękli po kilku dniach testów. Pamiętam, jak trudno było mi się pogodzić ze śmiercią mojego przyjaciela…
-Ta organizacja… Jak wielka ona jest?
-Jest ogromna. Jest kilka baz, do których jesteśmy rozsyłani. Na każdym kontynencie jest przynajmniej jedno stanowisko, które wyłapuje tam wyjątkowych ludzi, a tych najciekawszych wysyłają do głównej siedziby.
-To... Co teraz?- spytała, podpierając brodę o zgięte kolana.
-Muszę jeszcze dziś wyjechać z miasta- odpowiedziałem jej, ale widząc jej reakcję dodałem szybko- Muszę, bo inaczej znów mnie złapią.
-A co ze mną?- szepnęła. Widziałem po niej, że to, co powiedziałem sprawiło, że się zawiodła. Westchnąłem, po czym odpowiedziałem na jej pytanie.
- Nie wiem, naprawdę nie wiem.  Tak mi przykro, że cię w to wplątałem…
-Ja...- zaczęła, próbując ukryć swoje łzy.- Nie poradzę sobie bez ciebie- szybko spuściła wzrok.
-Więc...-zacząłem niepewnie. Jeszcze nigdy nie byłem tak bardzo niepewny. - Wyjedź ze mną.
-Jak ty sobie to wyobrażasz?- spojrzała na mnie, wycierając łzy, powoli spływające po jej policzkach.
-Normalnie-wzruszyłem ramionami. Dziewczyna westchnęła, chowając twarz w dłonie. -Jeśli nie chcesz- odchrząknąłem po chwili-to nie musisz. Ja muszę uciekać.
-Dałbyś mi trochę czasu na decyzję?- spytała.
-Dzisiaj w nocy wyjeżdżam. Przepraszam…
Hope spojrzała na komórkę, żeby sprawdzić godzinę. Widziałem jej wahanie. Nie wiedziała, co robi. Nie była świadoma z czym to się wiąże…
-Jest osiemnasta- oznajmiła krótko.- Do godziny podejmę decyzję...- szepnęła.
- Za godzinę przyjdę do twojego domu. Mam nadzieję, że będziesz gotowa-powiedziałem na odchodne.
                                                                  *Perspektywa Hope*
Kompletnie nie wiedziałam jaką decyzję powinnam podjąć. Byłam pewna, że nie będę w stanie normalnie funkcjonować, kiedy jego zabraknie. Jak mogłam tak dać się wkręcić własnym uczuciom?! Kiedyś obiecałam sobie, że do nikogo już się nie przyzwyczaję, do nikogo nie przywiążę. Wszystko zmieniło się, kiedy pojawił się Hadrian… Gdy już zdążyłam go polubić, okazało się, że to koniec.
Poza tym, tylko on wiedział jak mi pomóc. On był jedyną osobą, która potrafiła zapanować nad moją mocą. Bez niego… Z pewnością kilka razy dziennie bym coś wysadziła.
Nie… Nie wyobrażałam sobie ucieczki z nim. Nie dopuszczałam tego do swojej myśli. Nie mogłam opuścić babci, moich przyjaciółek, Ryana… Mimo tego, że był dupkiem...
Przez calutką godzinę chodziłam w tę i z powrotem po całym pokoju. Nie mogłam, podjąć tak poważnej decyzji, pod taką presją. Godzina czasu, była dla mnie z pewnością za krótka…
Kiedy Hadrian pojawił się w drzwiach mojego pokoju, poczułam, jak moje nogi w kolanach automatycznie się uginają. Wiedziałam, że będę żałować mojej decyzji, ale nie miałam innego wyjścia.
-A więc, jaka jest twoja decyzja?- zapytał szeptem, wcześniej uprzedzony przeze mnie o tym, że wszyscy już śpią.
-A jak myślisz?- szepnęłam, wzdychając ciężko. Popatrzył w stronę leżącej na moim łóżku torby. Oboje wiedzieliśmy co to oznacza.
-Chodźmy, bo spóźnimy się na pociąg-powiedział, zawieszając sobie moją torbę na ramieniu, po czym wyszedł z pokoju. Narzuciłam na siebie moją ciemną kurtkę, doganiając go prędko.
-Gdzie my tak właściwie jedziemy?
-Nie wiem, byle daleko stąd- odrzekł, lecz widząc moje lekkie zdenerwowanie dodał szybko - Nigdy nigdzie nie byłem poza Naozen, zrozum.
-Wiesz... Mój ojciec mieszka w Ameryce... - mruknęła zachęcająco.
- A to daleko? – spytał.
-Mam nadzieję, że lubisz długie podróże- zaśmiałam się, ciągnąc go za rękę. -No chodź...
I wyszliśmy z domu, uważając na to, żeby nikogo nie obudzić.
Tatusiu mam nadzieję, że mnie nie zawiedziesz…


***

Dziękujemy za uwagę. 
Czekamy na Wasze opinie, komentarze :)
Jak myślicie... Co wydarzy się w następnym rozdziale?